W ostatnią niedzielę odbyła się w stolicy Rumunii jubileuszowa, 10 edycja maratonu. Piękna, słoneczna aura i świetna organizacja to recepta na sukces!
Szukając zagranicznego maratonu na jesień sugerowałem się oczywiście możliwie dogodnymi i tanimi przelotami. W zeszłym roku padło na Kijów, teraz na Bukareszt.
Wizz Air trasę do Bukaresztu otworzył dopiero w tym roku, stąd kupując bilety odpowiednio wcześniej, można było liczyć na bardzo dobre ceny. W piątek z samego rana ruszyliśmy do Warszawy na lotnisko.
Bukareszt przywitał nas piękną, słoneczną pogodą. Prawdziwie złota jesień. Prognozy pokazywały średnio koło 22 stopni Celsjusza przez cały weekend. Biorąc pod uwagę, ze trzy tygodnie temu bardzo mocno pobiegłem podczas Maratonu Warszawskiego, nie nastawiałem się na rygorystyczne trzymanie tempa. Chciałem cieszyć się trasą i korzystać z uroków świetnej pogody.
Bukareszt – budynek parlamentu
Bukareszt – budynek parlamentu
Już w samolocie było widać osoby w sportowych butach czy koszulkach. Podobnie w autobusie, którym jechaliśmy z lotniska w Otopeni do centrum miasta. Apogeum nastąpiło jednak w hotelu, w którym mieliśmy rezerwację – Ibis Palatul Parlamentuui. Obiekt zlokalizowany najbliżej bazy zawodów, która miała miejsce pod słynnym parlamentem.
W sobotę dzień zaczęliśmy od biura zawodów. Niesamowicie zaskoczyła nas oferta stoisk oraz atrakcji dla dzieciaków. Centralny plac Bukaresztu i wszystko pod chmurką przy pięknej pogodzie. Mimo tego, że chcieliśmy iść pozwiedzać, spędziliśmy tam z małą prawie 2 godziny. Odbieram przy okazji pakiet startowy. Worek, numer, czip, batonik Isostar, mleko sojowe, garść ulotek i opakowanie… tabletek na koncentrację. Największym jednak plusem jest koszulka techniczka Adidas z logo imprezy.
Baza zawodów w sobotni poranek prezentowała się następująco:
Drugą część dnia spędzamy na zwiedzaniu miasta, ale późniejszym popołudniem daję już sobie spokój, bo w końcu kolejnego dnia maraton 🙂
Start zaplanowany został dopiero na 9:30. Hotel tuż za rogiem, więc mocno po ósmej ruszam niespiesznie w stronę startu. O 8:00 startował bieg na 10 km, więc pod parlamentem sporo już od rana się dzieje. Rzeczy w depozyt i rozgrzewka.
Muszę przyznać, że wszystko zostało zorganizowane ze sporym rozmachem. Logicznie, prosto. Nie ma problemów z dogadaniem się. W ubiegłym roku w Kijowie trzeba było trochę pomęczyć się, aby porozumieć się odnośnie przebieralni czy depozytów. Tu ze wszystkimi swobodnie można rozmwiać po angielsku! Miejsce startu podzielone na strefy. Bez większego przepychania się można było zająć swoje miejsce i czekać na start. Super oprawa, świetna głośna muza, która dodała sporo poweru przed wyruszeniem w trasę.
Z początku dość ciasno, pierwszy kilometr zamknąłem lekko poniżej 5 min. Wszystko przez problem z wyprzedzaniem. Po pierwszym kilometrze wszystko jednak się unormowało i można było skupić się na biegu. Generalnie maratończycy stanowili mniejszość na biegu. Zdecydowana część biegaczy to uczestnicy półmaratonu – ukończyło ponad 2800 osób. Sporo sztafet.
Trasa z początku wydawała się mocno pokręcona, ale była jednak bardzo dobra! Już na początku mijamy budynek parlamentu i odbijały w północną część miasta. Bardzo ciekawą i widowiskową część. W parku Cismigiu udaje mi się spotkać zwiedzającą w czasie biegu rodzinę. Połówka biegu to powrót w okolice parlamentu – na jednej nitce kończą półmaratończycy, drugą biegniemy my. Druga część trasy to wschodnia część miasta. Robi się ciepło, ale na trasie bardzo luźno. Bardzo długie proste i nawroty. Spokojniejsze tempo niż w Warszawie spowodowało, że nawet w okolicach 30 kilometra czuje się dość świeżo. Kryzysy zaczyna się w okolicach stadionu – National Arena. Ostatnie 4 kilometry to bieg prosto w stronę monstrum znajdującego się na horyzoncie – budynku parlamentu. Ostatni kilometr to efektowny bulwar Unirii.
Na mecie od razu medale i… czekające dziewczyny, które wypinały z butów czipy! Samodzielnie korzystam jednak ze stopnia i wyplątuje urządzenie. Następnie stoły z wodą, izotonikiem oraz owocami – bananami oraz jabłkami. To wszystko jeśli chodzi o zaopatrzenie w energię, czego zresztą się spodziewałem. W miasteczku maratońskim znajdowały się jednak od soboty food trucki, więc można było skorzystać z czegoś do jedzenia. Swoją drogą bardzo drogiego. Przez temperaturę na na dworze, zmieniam tylko koszulkę i dumnie ruszam na spotkanie z familią. Obiad i powrót do hotelu.
Nie skatowałem się na śmierć, stad późniejszym popołudniem ruszamy jeszcze na miasto. Piękny wieczorny klimat, masa ludzi, kuśtykający biegacze, zimne piwo. Dopiero kolejnego dnia ruszamy rano na lotnisko i wracamy do Warszawy. Bardzo dobrze ułożyły się loty – wylot w piątek, powrót w poniedziałek. Był czas na regenerację i ruch po maratonie. Pierwszy raz tak lekko zniosły to moje nogi. Muszę pomyśleć o dniu wolnym od biura w pomaratońskie poniedziałki.