Planując wiosenny maraton padło w tym roku na Łódź. Choć zapisy się opóźniały i impreza rodziła się w bólach, postanowiłem wystartować w mniejszym maratonie.
Tego samego dnia odbywał się w Warszawie Orlen Marathon, a w kolejnym tygodniu chociażby Kraków. Co prawda limit biegaczy był ustawiony na 2 tysiące uczestników, to jednak łódzka impreza nie dobiła progu.
Sobota
Wyruszyłem rano w sobotę, by większość czasu spędzić już w Łodzi. Prognozy pogody nie rozpieszczały. Trasa z Częstochowy bardzo spokojna więc jeszcze przed południem melduje się w hotelu. Hotel Focus znajduje się w niedalekiej odległości od Atlas Areny, a obsługa słynie z życzliwości. Nie miałem problemów z wczesnym zakwaterowaniem, ani bezpłatnym przedłużeniem doby hotelowej do 14:00, by po maratonie spokojnie wziąć prysznic oraz się przebrać.
Start Pasta Party planowany był na 14:00, więc zaraz po pierwszej ruszyłem odebrać pakiet i rozpoznać drogę do hali. W Atlas Arenie przedmaratońska gorączka, ale jednocześnie luźno i spokojnie. W pakiecie licha koszulka – już widok metki zdradził jej jakość. Bezsensowny gadżet, który dodatkowo był krytykowany za projekt graficzny. W zestawie poza tym tabletki z magnezem, bakalie. Małe Expo, adekwatne do wielkości imprezy. Widocznie wszystkie siły wystawców poszły na Orlen. Największym atutem całego pakietu przed biegowego było jednak pasta party!
Pasta Party
Choć nie jestem jakimś biegowym weteranem, to w stosunku do tego co widziałem wcześniej, łódzkie pasta party było mistrzostwem świata. Potężna ilość wody mineralnej, do wzięcia były paczki z bakaliami, a także piwo bezalkoholowe. Oczywiście królem był makaron, który dostępny był w trzech wersjach. Nie były to żadne rozgotowane kluchy, ale dobrze przyrządzony i doprawiony makaron. Większość rozkoszowała się zwłaszcza makaronem z serem, który był genialny. Dużym plusem była również możliwość wykupienia posiłku przez osoby nie posiadające kuponu, np. członkowie rodziny.
Zakładałem, że po odbiorze pakietu pójdę gdzieś na obiad, ale bogactwo pasta party spowodowało, że moim jedynym zmartwieniem stała się kolacja. Porzuciłem plany spaceru po Łodzi ze względu na bardzo nieprzyjemną pogodę. Stwierdziłem, że poświęcę resztę popołudnia na spokojny wypoczynek w hotelu i książkę.
Niedziela
Od rana wszystko wg planu. Na szczęście wyspany po ciężkim tygodniu, śniadanie o odpowiedniej porze i przygotowania do wyjścia. Ciuchy co prawda przygotowane dzień wcześniej, ale ze względu na piękne słońce zza okna rozważam jednak inne wersje. W końcu stanęło na pierwotnej wersji, gdyż zapowiadany wiatr oraz zachmurzenia mogły okazać się faktem.
Przez to, że w Łodzi byłem pierwszy raz, trochę po omacku szukam depozytów. Obsługa wolontariuszy niezwykle życzliwa, gdyż przed samym startem stwierdziłem, ze jednak pozbędę się czapki i zostanę w samym buffie. Nie było problemów z szybką reakcją i szybkim znalezieniem worka.
Z momentu przed startem pamiętam tylko jakieś emocjonalne gadanie prezydent Łodzi – Hanny Zdanowskiej oraz genialną muzykę – słynny walc Kilara z Ziemi Obiecanej. Mój klimat! Zwłaszcza, że w pierwszej części trasy mieliśmy się zmierzyć z przemysłową częścią Łodzi.
Bieg od samego początku niezwykle komfortowy – bez ścisku, przepychania i męczenia się z zawodnikami, którzy źle dobrali strefy czasowe. Niezwykły plus imprezy, w której wystartowało 1300 maratończyków. Przez to, że planowałem pobiec na 3:25, ustawiłem się między zającami na 3:30, a 3:20. Pierwszą część trasy wspominam jako rewelacyjną. Zabudowania fabryczne, niezwykle ciekawe budynki oraz oczywiście pusta w godzinach rannych ulica Piotrkowska. Staram się trzymać mały zapas czasowy ze względu na planowaną toaletę, którą udaje mi się wyczekać aż do ok. 15 kilometra. Bez Toi Toi nie odbędzie się żaden maraton w moim wykonaniu.
Mimo chłodu na każdym punkcie woda, a tam gdzie również odżywanie, kawałek banana. W drugiej połowie zacząłem trochę słabnąć. I to nie na magicznych 30 kilometrach, ale kilka kilometrów wcześniej! Na szczęście szybko mija i po przekroczeniu 30 – tki włączam kolejny bieg. Pierwszy raz zdarzyła mi się różnica czasu miedzy pierwszą, a drugą połową maratonu. Choć oczywiście bardzo zmęczony, to od słynnej ulicy Wyszyńskiego mijam kolejnych zawodników. Na półmetku zajmowałem ponad 300 miejsce, a na mecie zameldowałem się 223.
Na pogodę nie ma co narzekać, bo nigdy nie będzie idealnie. Ważne, że było odpowiednio chłodno. Dawno nie byłem tak lekko odwodniony po maratonie. Wystarczył relaksujący prysznic w hotelu i można było wracać do domu. Wstydu nie było, rekord życiowy poprawiony o blisko 5 minut 🙂