Długo kazali czekać na zapisy. Trzymali w niepewności, ale III edycja Maratonu Podhalańskiego się odbyła! Było pięknie, przepięknie!
Fenomenu (w negatywnym tego słowa znaczeniu) tego maratonu nie mogę pojąć. Od samego początku promowany jako najpiękniejsze 42,125 km na świecie nie może się przebić poza wąskie grono uczestników. Po liczbie osób zgłoszonych do biegu wiedziałem, że może być to ostatnia edycja tej imprezy o czym organizatorzy poinformowali na samym końcu… Ale zacznijmy od początku! Na wypadek gdyby nie było dane pobiec w przyszłym roku w tej wyjątkowej imprezie, zacznę od podstaw.
Maraton Podhalański to maraton górski, ale po asfalcie. Trasa wiedzie z Nowego Targu do Zakopanego niezwykle urokliwą, piękną i wyjątkową trasą. Wiem, że nazwa Zakopane będzie kojarzyła się dużej części z masową turystyką, korkami i spalinami. Nic z tych rzeczy – trasa od początku wiedzie przez malownicze wioski i miasteczka. Widoki zapierają dech w piersiach zwłaszcza w drugiej części trasy. Meta na zakopiańskiej estakadzie spacerowej, w zeszłym roku na nowo powstałym placu niepodległości. Wszystko w dodatku w atrakcyjnym na maraton, majowym terminie. Wydawałoby się recepta na sukces, a jednak!
Po ubiegłorocznym biegu bez wahania zapisałem się na kolejną edycję. Jest to mój pierwszy w życiu maraton, który zaliczam dwukrotnie. Nawet żadnego z półmaratonów nie udało się jeszcze przebiec dwa razy. Bliżej terminu imprezy prognozy pogody zapowiadają przepiękną i słoneczną niedzielę. Wyjechaliśmy z samego rana w sobotę, by móc wspólnie pochodzić jeszcze po okolicy.
Na kilka dni przed imprezą odwołano biuro zawodów w Nowym Targu. Powód prosty – zbyt mała liczba uczestników. Nie ma co się dziwić – kto siedziałby cały dzień, by obsłużyć raptem kilkadziesiąt osób?
Pakiety organizatorzy wydawali w niedzielny ranek na estakadzie w Zakopanem. Worek na szczęście bez koszulki, a za to z ciekawym gadżetem – paskiem na numer startowy firmy Icebug. Do tego mapka, program imprezy, paczka herbaty oraz 10 dutków podhalańskich. Drewniane monety o wartości 10 PLN pozwalają na późniejsze zakupy na mecie maratonu – maratońskie oscypki, kubki, torby i inne gadżety z logo imprezy. Strzał w dziesiątkę, ale biegaczy jak nie było, tak nie ma…
Wszyscy uczestnicy zmieścili się do jednego autobusu – kilka osób czekało już na rynku w Nowym Targu. Szybkie przebranie – depozyt w samochodzie i szybka rozgrzewka. Dobrze, że w Zakopanem znalazł się Toi Toi, bo w Nowym Targu była udostępniona jedynie toaleta w ratuszu, co spowodowało kolejkę na krótko przed startem 🙂 Rano koło 11 stopni, ale pogoda zapowiadała się rewelacyjna. Część osób z rękawkami, bądź długim rękawem. Większość jednak na krótko 🙂
Sympatycznie wygląda start, kiedy na sygnał startera rusza około 70 osób. Dla mnie to oczywiście bardzo duży plus, ale z pewnością ciężka rzecz dla organizatora. Z początku rzecz traktuje bardzo spokojnie, ale tu zaprocentowało doświadczenie z poprzedniej edycji. Moim celem na ten rok było złamanie 4 godzin i ciągły bieg w porównaniu do kilku marszów, które zaserwowałem sobie na poprzedniej edycji na podhalańskich podbiegach 🙂
Od około 13 kilometra zaczynają się spore górki. Szybkie i męczące zbiegi oraz powolne wdrapywanie się w górę. Po drodze oczywiście punkty odżywania, każdorazowo z rewelacyjną i sympatyczną obsługą. Bardzo duży plus za colę oraz czekoladę Milkę. W górze przyjemnie chłodno, na dole pot leci po plecach. Pogoda idealnie skrojona pod tegoroczną edycję. Słoneczko ładnie operuje, więc w drugiej części biegu co chwila można podziwiać przepiękne Tatry. Aż chce się drzeć do mety!
Maraton Podhalański ma ten dodatkowy urok, że najgorsze górki i przewyższenia są na samym końcu. To tak dla jaj dla kogoś kto przełamał barierę 30 kilometra i liczy w głowie, że to już tylko dyszka 🙂 Podbiegi na ostatnich kilometrach maratonu wynagradza długi zbieg do mety. Ostatnie kilometry to ostro w dół oraz trasa wzdłuż głównej drogi z Kościeliska do Zakopanego. Udaje się nie tylko skończyć zawody w dobrej formie, ale jeszcze solidnie złamać 4 godziny i zająć finalnie 9 miejsce na blisko 70 osób biegnących w maratonie.
Na mecie gotowe sandwiche, tymbark. Kręcę się jeszcze chwile w okolicach mety i każdy z uczestników wpadających za mną na metę ma te same odczucia – to najpiękniejszy maraton w jakim biegli!
Podhalański to góry po asfalcie. Ciekawe połączenie, ale jednak tu chyba trzeba dopatrywać lichej frekwencji. Typowi górale cenią sobie góry jako takie – skały, korzenie, leśne dukty. Wyjadacze na asfalcie cenią sobie życiówki. No bo jak pochwalić się 4 godzinnym czasem w podhalańskim, kiedy na nizinach trzepie się wyniki w granicach 3:30… 🙂
Nie jest to jednak żadna unikalna formuła i wierze, że znalazłoby się sporo osób, które chciałby się zmierzyć z tą trasą i rozkoszować pięknymi widokami. Ponad 200 biegaczy bierze udział w Maratonie w Beskidzie Niskim (Wysowa Zdrój) w analogicznej formule, więc…
Trzymam kciuki za kolejną edycję, choć padły oficjalnie słowa na mecie, że była to prawdopodobnie ostatnia edycja. Mam jednak nadzieję na silną mobilizację pod koniec roku! Byłoby dużą szkodą, gdyby ta impreza zniknęła z biegowego kalendarza. Wszystkich ciekawych podhalańskiego biegania zapraszam na Fanpage Maratonu Podhalańskiego, gdzie znajduje się spora porcja zdjęć, która pozwoli na obejrzenie walorów trasy.
Autorzy zdjęć: Ewa Anusiewicz, Adam Kokot